Osiem filmów w trzy dni, czyli filmowy rajd potterowy.
To było wyzwanie. Przebrnąć przez osiem filmów konkretnej długości w tak krótkim czasie było męczące, a dokładniej końcówka tego maratonu była męcząca - ale o tym w swoim czasie. Sam pomysł obejrzenia Harrego Pottera wypłynął w sposób nagły, moim bodźcem było kilka opinii, że Kamień Filozoficzny jest idealny na święta - bo pierwsze święta małego czarodzieja, bo Hagrid ciągnący wielką choinkę, bo atmosfera ciepła, radości i jak tu się nie zwinąć pod kocem i nie popijać grzanego wina do seansu (ewentualnie lektury)? Myśl wydała mi się fantastyczna, a przecież jak zaczyna się jeden film, to aż szkoda nie pogonić go siedmioma kolejnymi... Prawda? (Uwaga na spoilery.)
Pełna młodzieńczego entuzjazmu (czasami go jeszcze mam) zasiadłam do seansu i nie spodziewałam się cudów, wszak pierwszy film o Harrym ma już ponad 12 lat. A jednak - już po 50 minucie odkryłam jak bardzo bolą mnie efekty specjalne. Ja zupełnie nie rozumiem dlaczego nie zdecydowali się na green screen, tylko usilnie próbowali stworzyć komputerowo model młodego Neville'a szalejącego na miotle podczas pierwszej lekcji latania, i jego jakże efektowny upadek. Książka odniosła już niesamowity sukces, więc jestem bardzo mocno przekonana, że film miał swój budżet (i czy własnie on nie został zmarnowany na to COŚ?), który powinien wystarczyć na wiarygodnie wyglądającego chłopca. Nic nie zmieni już faktu, że widok ciastelinkowego młodego Longbottoma powoduje u mnie chęć wyłączenia filmu.
Ogólnie z tymi efektami nie zawsze coś twórcom wychodziło. Centaur pojawiający się także w Kamieniu filozoficznym wygląda fatalnie (a przecież już serialowy Herkules miał to jakoś lepiej ogarnięte - przynajmniej ja to tak pamiętam) i te stworzenia wcale się nie poprawiają, bo stado kopytnych w Zakonie Feniksa nadal jest kiepskie.
Dwa pierwsze filmy (dla przypomnienia: Kamień filozoficzny i Komnata tajemnic) to raczej średniawki. Z jednej strony wiernie odzwierciedlają książki, z drugiej - młodzi aktorzy jeszcze tacy niewyrobieni.
Na całe szczęście wszystko zmienia się wraz z Więźniem Azkabanu - nowy reżyser, nowe podejście do ekranizacji, nowe oblicze magicznej młodzieży. I chyba własnie dlatego jest to mój ulubiony film z serii. Widać różnice, te dobre oczywiście.
Ron z rozmemłanym krawatem, Hermiona waląca Dracona po nosie (jupi!), Syriusz Black (znaczy się Gary Oldman!), pierwsze porywy serca między Ronem i Hermioną, chłopcy z Gryffindoru jedzący cukierki głosowe (jak by to tu nazwać inaczej?) - i inne takie smaczki, które sprawiają, że film jest fantastyczny.
Do tych lepszych ekranizacji muszę zaliczyć Księcia Półkrwi - jest to też drugi w kolejności mój ulubiony film. I tu już zdecydowanie aktorzy się wyrobili, bo świetnie sportretowali te wewnętrzne rozterki bohaterów, miłosne zawody i zazdrość zżerającą ich od środka. Pojawia się dwoisty klimat historii: z jednej strony mamy właśnie młodzieńcze problemy zbuntowanych nastolatków (nie tylko miłość, ale przecież też chęć zaimponowania, bycia najlepszym, silny przymus by się sprawdzić i wykazać na wielu polach, wyróżnić się z tłumu podobnych), z drugiej - Voldemort czający się za rogiem, młody Malfoy jako specyficzny wybraniec (tak jakby dla przeciwwagi Harrego "The Chosen One" Pottera) i Dumbledore z czekajacą na niego śmiercią. Jest mrocznie, ale jeszcze nie tak bardzo, mimo różnych zamachów i upojenia eliksirem miłosnym nieszczęsnego Rona.
To te dobre filmy. Potem jest cała reszta i niestety na samym końcu czai sie to, co mogło być świetnym widowiskiem.
Bardzo bardzo mam za złe zepsucie Czary Ognia. Zaznaczę, że jest to mój najmniej lubiany potterowy film, i to głównie z powodu szkół magii. Za każdym razem, gdy przyjdzie mi oglądać czwórkę, mam takie okropne wrażenie, że do Hogwartu przyjechały dziewczynki z francuskiej szkoły dla panien z dobrego domu oraz grupa sportowa z bardzo syberyjskiej Bułgarii gdzieś na północy. W ogóle z tą Bułgarią to jakaś porażka, ale to już wina pani Rowling - bo jak się uprzeć, to ona jest gdzieś tam na północy, ale dla mieszkańców Afryki, a nie Wielkiej Brytanii... Po chwilowej głębszej analizie można dojść do wniosku, że dla nich taka Anglia to kraj mroźny, więc futra są jak najbardziej na miejscu.
I czy aż tak bardzo trzeba było ciąć ten tom (gruby był, wiem), żeby wyciąć z niego francuskich chłopców i bułgarskie dziewczynki? I Zgredka?
To kolejna hańba całej serii - Zgredek i inne skrzaty domowe. Że nie pojawi się w filmach WESZ (bardzo ambitny ruch założony przez Hermionę w czwartym tomie) - to było pewne. Jednak ukrócenie roli tak ważnej postaci jak Zgredek jest dla mnie bardzo niesprawiedliwą rzeczą (dałoby się, Golum już od dawna hasał sobie po Śródziemiu, więc Zgredek też dałby radę).
Zgredek był Zgredkiem i zasługiwał na obecność. Płakałam gdy umarł - chyba najsmutniejsza scena we wszystkich ośmiu filmach razem wziętych.
Osobny akapit należy się aktorom i bohaterom.
Aktorstwo jednym wychodzi lepiej, innym gorzej (a potrafią nas gnębić swoim istnieniem w wielu filmach) - oczywiście nie mogę być złośliwa, nawet dziecięcy aktorzy w końcu się wyrabiają jako tako. No i udało się zebrać kilka osobowości w tych ośmiu filmach. Ale jest jedna postać, która mnie drażniła zawsze gdy pojawiała się na ekranie - Mark Williams. Nie wiem czy to tylko moje osobiste odczucie, ale mam wrażenie że grał on zbyt teatralnie swoje sceny. Artur Weasley był raczej sympatycznym jegomościem, który nie bardzo ogarniał świat mugoli, a był nim wręcz zafascynowany do granic możliwości. Tymczasem filmowy czarodziej wyszedł taki sztywny i wystraszony jednocześnie.
Do końca świata też będę wywracać oczami na angaż Clémence Poésy, bo zwyczajnie nie wyglądała na Fleur - nie była zjawiskowo piękna (urody jej nie odejmuje oczywiście), nie było tam tego czegoś, tej małej maleńkiej rzeczy, która miała stworzyć pannę Delacour. Podobne odczucia mam co do Imeldy Stauton. Gdyby spece od kastingu odwiedzili moje dawne liceum i spotkali pewną nauczycielkę matematyki - cóż, poznaliby wtedy Dolores Umbridge.
Postacie w filmach o Harrym to w ogóle są bardzo magiczne - pojawiają się i znikają, przechodząc przy tym dziwne transformacje. Najbardziej rażą sytuacje, gdy nigdy nie było kogoś na ekranie (gdzie w książce raczej stanowi element tła bardzo często) i nagle wyskakuje jak z kapelusza. Mówię oczywiście o siostrach Patil w Czarze Ognia i Lavender w Księciu Półkrwi. Nie wspominam o takich rzeczach jak amerykański murzynek w Więźniu Azkabanu, bo trzeba narobić sztuczny tłum w klasie - ale czy nie lepiej w miejsce takich dorobionych (czyli tych dołożonych przez scenarzystę, reżysera i sama-nie-wiem-kogo - czy klasa Harrego to nie miała ośmiu osób w jego domu?) gryfonów wstawić faktycznych bohaterów znanych nam z imienia i nazwiska? Ci scenarzyści! Jednak mistrzostwo zaczarowanych bohaterów to ewolucja Crabbe'a (jeden z przydupasów Dracona M.), który w Insygniach Śmierci staje się czarnoskórym dryblasem.
O odbiorze maratonu słów kilka, czyli czego nie dałam rady znieść na koniec.
Dwóch części Insygniów Śmierci. I wcale nie chodzi o to, ze to były złe filmy. Problemem dla mnie był fakt, że już od Czary Ognia zrobiło się mrocznie na wszystkich płaszczyznach, łącznie z kolorami. Kiedy więc dobrnęłam do ostatnich filmów byłam już bardzo zmęczona klimatem, plus pojawiło się kilka usypiających monologów, które już przecież znałam i śledzenie tych wszystkich wyjaśnień było wyczerpujące. I Voldemort w kimonie był śmieszny.
Jednak najgorszą wpadką ósmego filmu był epilog, w którym widzimy postarzonego Harrego, Rona, Hermionę i Ginny. To było tak bardzo złe. Zatrudnienie dorosłych aktorów, dobra charakteryzacja, może trochę manipulacji cyfrowej, żeby upodobnić postacie i byłoby zdecydowanie lepiej. Zostaje taki mały niesmak doprawiony natchnioną gadką głównego bohatera.
Maraton potterowy to trochę taka sinusoida - zaczyna się poprawnie, by wspiąć się wysoko przy Więźniu Azkabanu, upaść Czarą Ognia, z wolna się podnosić do Księcia Półkrwi i delikatnie opadać na Insygniach Śmierci. I trzy dni, to zdecydowanie za mało - zbyt intensywnie, zbyt męcząco. A Harry Potter nosi ciągle tą samą koszulkę (to musiał być niezły materiał, że tyle wytrzymała).
Pełna młodzieńczego entuzjazmu (czasami go jeszcze mam) zasiadłam do seansu i nie spodziewałam się cudów, wszak pierwszy film o Harrym ma już ponad 12 lat. A jednak - już po 50 minucie odkryłam jak bardzo bolą mnie efekty specjalne. Ja zupełnie nie rozumiem dlaczego nie zdecydowali się na green screen, tylko usilnie próbowali stworzyć komputerowo model młodego Neville'a szalejącego na miotle podczas pierwszej lekcji latania, i jego jakże efektowny upadek. Książka odniosła już niesamowity sukces, więc jestem bardzo mocno przekonana, że film miał swój budżet (i czy własnie on nie został zmarnowany na to COŚ?), który powinien wystarczyć na wiarygodnie wyglądającego chłopca. Nic nie zmieni już faktu, że widok ciastelinkowego młodego Longbottoma powoduje u mnie chęć wyłączenia filmu.
Ogólnie z tymi efektami nie zawsze coś twórcom wychodziło. Centaur pojawiający się także w Kamieniu filozoficznym wygląda fatalnie (a przecież już serialowy Herkules miał to jakoś lepiej ogarnięte - przynajmniej ja to tak pamiętam) i te stworzenia wcale się nie poprawiają, bo stado kopytnych w Zakonie Feniksa nadal jest kiepskie.
Dwa pierwsze filmy (dla przypomnienia: Kamień filozoficzny i Komnata tajemnic) to raczej średniawki. Z jednej strony wiernie odzwierciedlają książki, z drugiej - młodzi aktorzy jeszcze tacy niewyrobieni.
Na całe szczęście wszystko zmienia się wraz z Więźniem Azkabanu - nowy reżyser, nowe podejście do ekranizacji, nowe oblicze magicznej młodzieży. I chyba własnie dlatego jest to mój ulubiony film z serii. Widać różnice, te dobre oczywiście.
Ron z rozmemłanym krawatem, Hermiona waląca Dracona po nosie (jupi!), Syriusz Black (znaczy się Gary Oldman!), pierwsze porywy serca między Ronem i Hermioną, chłopcy z Gryffindoru jedzący cukierki głosowe (jak by to tu nazwać inaczej?) - i inne takie smaczki, które sprawiają, że film jest fantastyczny.
Do tych lepszych ekranizacji muszę zaliczyć Księcia Półkrwi - jest to też drugi w kolejności mój ulubiony film. I tu już zdecydowanie aktorzy się wyrobili, bo świetnie sportretowali te wewnętrzne rozterki bohaterów, miłosne zawody i zazdrość zżerającą ich od środka. Pojawia się dwoisty klimat historii: z jednej strony mamy właśnie młodzieńcze problemy zbuntowanych nastolatków (nie tylko miłość, ale przecież też chęć zaimponowania, bycia najlepszym, silny przymus by się sprawdzić i wykazać na wielu polach, wyróżnić się z tłumu podobnych), z drugiej - Voldemort czający się za rogiem, młody Malfoy jako specyficzny wybraniec (tak jakby dla przeciwwagi Harrego "The Chosen One" Pottera) i Dumbledore z czekajacą na niego śmiercią. Jest mrocznie, ale jeszcze nie tak bardzo, mimo różnych zamachów i upojenia eliksirem miłosnym nieszczęsnego Rona.
To te dobre filmy. Potem jest cała reszta i niestety na samym końcu czai sie to, co mogło być świetnym widowiskiem.
Bardzo bardzo mam za złe zepsucie Czary Ognia. Zaznaczę, że jest to mój najmniej lubiany potterowy film, i to głównie z powodu szkół magii. Za każdym razem, gdy przyjdzie mi oglądać czwórkę, mam takie okropne wrażenie, że do Hogwartu przyjechały dziewczynki z francuskiej szkoły dla panien z dobrego domu oraz grupa sportowa z bardzo syberyjskiej Bułgarii gdzieś na północy. W ogóle z tą Bułgarią to jakaś porażka, ale to już wina pani Rowling - bo jak się uprzeć, to ona jest gdzieś tam na północy, ale dla mieszkańców Afryki, a nie Wielkiej Brytanii... Po chwilowej głębszej analizie można dojść do wniosku, że dla nich taka Anglia to kraj mroźny, więc futra są jak najbardziej na miejscu.
I czy aż tak bardzo trzeba było ciąć ten tom (gruby był, wiem), żeby wyciąć z niego francuskich chłopców i bułgarskie dziewczynki? I Zgredka?
To kolejna hańba całej serii - Zgredek i inne skrzaty domowe. Że nie pojawi się w filmach WESZ (bardzo ambitny ruch założony przez Hermionę w czwartym tomie) - to było pewne. Jednak ukrócenie roli tak ważnej postaci jak Zgredek jest dla mnie bardzo niesprawiedliwą rzeczą (dałoby się, Golum już od dawna hasał sobie po Śródziemiu, więc Zgredek też dałby radę).
Zgredek był Zgredkiem i zasługiwał na obecność. Płakałam gdy umarł - chyba najsmutniejsza scena we wszystkich ośmiu filmach razem wziętych.
Osobny akapit należy się aktorom i bohaterom.
Aktorstwo jednym wychodzi lepiej, innym gorzej (a potrafią nas gnębić swoim istnieniem w wielu filmach) - oczywiście nie mogę być złośliwa, nawet dziecięcy aktorzy w końcu się wyrabiają jako tako. No i udało się zebrać kilka osobowości w tych ośmiu filmach. Ale jest jedna postać, która mnie drażniła zawsze gdy pojawiała się na ekranie - Mark Williams. Nie wiem czy to tylko moje osobiste odczucie, ale mam wrażenie że grał on zbyt teatralnie swoje sceny. Artur Weasley był raczej sympatycznym jegomościem, który nie bardzo ogarniał świat mugoli, a był nim wręcz zafascynowany do granic możliwości. Tymczasem filmowy czarodziej wyszedł taki sztywny i wystraszony jednocześnie.
Do końca świata też będę wywracać oczami na angaż Clémence Poésy, bo zwyczajnie nie wyglądała na Fleur - nie była zjawiskowo piękna (urody jej nie odejmuje oczywiście), nie było tam tego czegoś, tej małej maleńkiej rzeczy, która miała stworzyć pannę Delacour. Podobne odczucia mam co do Imeldy Stauton. Gdyby spece od kastingu odwiedzili moje dawne liceum i spotkali pewną nauczycielkę matematyki - cóż, poznaliby wtedy Dolores Umbridge.
Postacie w filmach o Harrym to w ogóle są bardzo magiczne - pojawiają się i znikają, przechodząc przy tym dziwne transformacje. Najbardziej rażą sytuacje, gdy nigdy nie było kogoś na ekranie (gdzie w książce raczej stanowi element tła bardzo często) i nagle wyskakuje jak z kapelusza. Mówię oczywiście o siostrach Patil w Czarze Ognia i Lavender w Księciu Półkrwi. Nie wspominam o takich rzeczach jak amerykański murzynek w Więźniu Azkabanu, bo trzeba narobić sztuczny tłum w klasie - ale czy nie lepiej w miejsce takich dorobionych (czyli tych dołożonych przez scenarzystę, reżysera i sama-nie-wiem-kogo - czy klasa Harrego to nie miała ośmiu osób w jego domu?) gryfonów wstawić faktycznych bohaterów znanych nam z imienia i nazwiska? Ci scenarzyści! Jednak mistrzostwo zaczarowanych bohaterów to ewolucja Crabbe'a (jeden z przydupasów Dracona M.), który w Insygniach Śmierci staje się czarnoskórym dryblasem.
O odbiorze maratonu słów kilka, czyli czego nie dałam rady znieść na koniec.
Dwóch części Insygniów Śmierci. I wcale nie chodzi o to, ze to były złe filmy. Problemem dla mnie był fakt, że już od Czary Ognia zrobiło się mrocznie na wszystkich płaszczyznach, łącznie z kolorami. Kiedy więc dobrnęłam do ostatnich filmów byłam już bardzo zmęczona klimatem, plus pojawiło się kilka usypiających monologów, które już przecież znałam i śledzenie tych wszystkich wyjaśnień było wyczerpujące. I Voldemort w kimonie był śmieszny.
Jednak najgorszą wpadką ósmego filmu był epilog, w którym widzimy postarzonego Harrego, Rona, Hermionę i Ginny. To było tak bardzo złe. Zatrudnienie dorosłych aktorów, dobra charakteryzacja, może trochę manipulacji cyfrowej, żeby upodobnić postacie i byłoby zdecydowanie lepiej. Zostaje taki mały niesmak doprawiony natchnioną gadką głównego bohatera.
Maraton potterowy to trochę taka sinusoida - zaczyna się poprawnie, by wspiąć się wysoko przy Więźniu Azkabanu, upaść Czarą Ognia, z wolna się podnosić do Księcia Półkrwi i delikatnie opadać na Insygniach Śmierci. I trzy dni, to zdecydowanie za mało - zbyt intensywnie, zbyt męcząco. A Harry Potter nosi ciągle tą samą koszulkę (to musiał być niezły materiał, że tyle wytrzymała).
Dlatego na zakończenie coś zupełnie innego (po maratonie obejrzałam dokładnie to samo). Bo Alan Rickman skradł moje serce. Jego Snape jest idealny i nie potrafię już inaczej sportretować go w mojej głowie - nie da się. I kiedy bije Harrego lub Rona po głowie książką, robi to z taką gracją, że nie sposób go nie lubić. Dlatego na zakończenie mojego podsumowania, w hołdzie Mistrzowi Eliksirów, małe przedstawienia stare jak internety:
A gdyby komuś było mało, to polecam musicalową wersję przygód Pottera - odtwórcę głównej roli możecie skądś kojarzyć...
A gdyby komuś było mało, to polecam musicalową wersję przygód Pottera - odtwórcę głównej roli możecie skądś kojarzyć...
Aż sama nie mogę w to uwierzyć, ale widziałam wszystkie części raptem po razie, na dodatek w kinie, więc w przypadku niektórych było to baaardzo dawno temu. Chyba też powinnam zrobić sobie taki maraton odświeżający. :) Pamiętam jednak, że najbardziej podobała mi się część 4 (rogogon! ^^), 3 i 6.
OdpowiedzUsuńA przez "A Very Potter Musical" nie przebrnęłam. Może jeszcze jakby nagranie miało lepszą jakość, zwłaszcza dźwięku, to jakoś bym dała radę, a tak to chyba po 10 minutach miałam dosyć.
Niestety to nagranie z przedstawienia, i to jeszcze studenckiego jeśli się nie mylę, przydałaby się wersja "filmowa", z lepszym dźwiękiem i obrazem, bez szumów z widowni etc. Szkoda, bo to jest naprawdę dobre, a niektórych taka wersja może odstręczać.
UsuńTo aż zadziwiające biorąc pod uwagę ilość puszczanego Kamienia filozoficznego przez TVN - wydaje mi się, że jak dostawali nową część Harrego, to zanim go dali widzom, to poprzedzali wszystkimi posiadanymi filmami. Ale ja też nie znoszę dubbingu i reklam po 20 minut co 20 minut ;)
UsuńMojego sposobu na odświeżenie serii nie polecam - zalecana gęstość oglądania to 1 film na 1 wieczór - chociaż to też może być zbyt często ;)
Nie oglądam TV od co najmniej siedmiu lat, więc wiesz... ;) Sama muszę sobie ustalać ramówkę. :) A i dubbingu nie toleruję już w niczym, nawet w animacjach. Nawet polskich napisów nie oglądam, pomijając konieczność w kinie. Raczej nie ma już dla mnie odwrotu. ;)
UsuńJa TV nie oglądam od hmm... 5 lat? Nie licząc krótkich wizyt u rodziców, to się czasami coś trafi. Pottera z kolei oglądałam z napisami angielskimi, tak przy okazji - od czasu kiedy siedzę w UK polskie napisy to tylko dla mojej uroczej drugiej połówki puszczam (sama nie wiem dlaczego on ich wciąż potrzebuje...).
UsuńWracając do Pottera - myślę o przeczytaniu wszystkich 7 tomów po angielsku :D