29.01.2014

Nowe na ekranie: True Detective

Dla wielu etykietka "produkcja HBO" to niemalże gwarancja jakości, synonim dla "dobrego serialu". Jednak nawet mistrzom zdarzają się wpadki.


"True Detective" był jednym z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych, premierowych seriali. Głównie ze względu na renomę emitującej go stacji HBO, ale swoje zrobiła też obsada - portretujący głównych bohaterów Woody Harrelson oraz Matthew McConaughey, to uznani hollywoodzcy aktorzy, mogący się pochwalić imponującym dorobkiem filmowym, ale na małym ekranie pojawiający się raczej gościnnie. Dodajmy do tego jeszcze wątek seryjnego mordercy, a otrzymamy produkt, który z całą pewnością wzbudza moje zainteresowanie. Pytanie tylko: czy serii uda się mnie zatrzymać na dłużej?

Mała uwaga techniczna: mamy zamiar sprawdzić kilka nowych produkcji i opisać nasze odczucia na blogu. Nie zawsze pilotowy odcinek pozwala na wysnucie jakiś konkretnych wniosków, a bywa, że może zniechęcić do całkiem dobrego tytułu. Z drugiej strony: rynek seriali to dżungla, w której wiele różnych pozycji walczy o uwagę widza i utrzymanie się w ramówce. Jeśli dana seria nie jest w stanie zaciekawić w trakcie pierwszych trzech odcinków, to według naszych kryteriów nie zasługuje na kredyt zaufania i oczekiwanie na wielkie bum, które może się pojawi w czwartym, a może w dziesiątym epizodzie. Zasada jest prosta - serial dostaje trzy szanse na zrobienie dobrego "pierwszego wrażenia", a potem wstępna ocenę w postaci notki ;). Jak  wszystkie opisane (i "zaakceptowane do dalszego oglądania") seriale zakończą swój premierowy sezon, to rzucimy na nie okiem jeszcze raz - w zbiorczym wpisie. A teraz wróćmy do opisywanego tytułu.


"True Detective" to serial kryminalny z elementami dramatu. Większość popularnych serii z tego gatunku bazuje na koncepcji jeden odcinek = jedna sprawa, prezentując coraz to nowe historie i zapewniając dorywczą pracę dla legionów epizodycznych aktorów. Twórcy nowej produkcji HBO postanowili podążyć inną - mniej popularną, choć nie dziewiczą - drogą i rozpisali wątek zbrodni na osiem odcinków. Jest to dość ryzykowne zagranie, mogące przynieść widzom albo ekscytującą, wielowymiarową i trzymającą w napięciu zagadkę kryminalną, albo konstrukcję, którą spokojnie można byłoby przedstawić w ramach jednego epizodu i mnóstwo "rozpraszaczy", nieistotnych wątków, penetracji odmętów psychologii bohaterów etc. Druga droga niekoniecznie z automatu oznacza porażkę - niejedną słabą fabularnie serię uratowały charyzmatyczne postacie.

W pierwszym odcinku nasi dwaj detektywi z Luizjany, Martin Hart (Woody) i Rust Cohle (Matthew) trafiają na miejsce porzucenia zwłok młodej dziewczyny o nieznanej tożsamości. Nagie ciało Jane Doe zostało ułożone w bardzo specyficzny sposób - na klęczkach, z rękami przywiązanymi do drzewa, z dłońmi skierowanymi w górę, złożonymi jakby do modlitwy. Dodatkowo na głowę ofiary zabójca założył duże poroże, na jej plecach zaś narysował jakiś dziwaczny symbol. Jeden rzut oka na upozowane zwłoki i Rust - który wydaje się całkiem biegły w dziedzinie profilowania - wie, że to dzieło (i bynajmniej nie debiut) seryjnego mordercy.
 
Sprawa jest prezentowana w formie flashbacków - opowiadają o niej nasi dwaj stróże prawa, w trakcie czegoś w stylu, hmmm, przesłuchania wydziału wewnętrznego? W każdym razie pytający wydają się bardzo zainteresowani zachowaniami Rusta w trakcie śledztwa - co w sumie nie dziwi, bo bohater ten prezentuje dość ciekawe... nastawienie. Śledztwo nie jest dynamiczne. Co prawda bohaterowie aktywnie szukają informacji (znaczy się chodzą po ludziach i pytają - nie jestem pewna, czy według jakiegoś klucza czy na chybił trafił?) i już w drugim odcinku zdobywają personalia Jane Doe, ale nie jest to najciekawsza część policyjnej roboty, a przy tym została zaprezentowana w wyjątkowo nużący sposób. Poza tym można się w pewnym momencie zagubić. W drugim epizodzie mamy scenę, którą zinterpretowałam jako poinformowanie matki znalezionej dziewczyny, a kilka chwil później detektywi otrzymują personalia Jane Doe od pań trudniących się najstarszym zawodem świata. Może chodzi o dwie różne ofiary tego samego zabójcy - ale mamy na razie jedno ciało, jego wcześniejsze wyczyny są "domniemane". A może po prostu coś przeoczyłam, rozproszona przeskokami w czasie i wątkami personalnymi postaci. Tym łatwiej stracić skupienie, że sam wątek zbrodni - przy całym jego udziwnieniu - nie wydaje mi się wyjątkowo porywający.  

Twórcy podeszli do kreacji bohaterów nowatorsko: zamiast wzbudzać naszą sympatię, robią wszystko, abyśmy chcieli odstrzelić wiodące postacie. Epizod pierwszy nie był zbyt pochlebny dla Rusta: dowiedzieliśmy się, że to dziwak i skrajny pesymista, mający problem z alkoholem i relacjami społecznymi. Wydawał się otwierać usta tylko po to, aby wypowiedzieć jakąś pseudo inteligentną, irytującą kwestię, a gdy je zamykał, to mówiła za niego zbolała mina. Oczywiście dostał w tle wątek rodzinnej tragedii, wyjaśniający po części jego zachowanie, nie pomogło to jednak we wzbudzeniu sympatii dla tej postaci.
Swoją drogą: Matthew McConaughey zrobił nam prezentację, jak waga może zmienić nie tylko wygląd, ale nasuwające się skojarzenia dotyczące charakteru człowieka. W wersji umięśnionej ten aktor zbudza tylko moją sympatię, wydaje się przesympatyczny i optymistycznie nastawiony do życia. W "True Detective" jest bardzo chudy, wygląda wręcz niezdrowo, co dobrze się komponuje z zachowaniami granego przezeń bohatera. Wiem, że to część tej kreacji, że powinnam podziwiać poświęcenie dla roli. Ale ja się najzwyczajniej w świecie zaczęłam o niego martwić.

Więcej sympatii wzbudzał początkowo charakter grany przez Woody'ego. Pozujący na twardziela, ale jednak "family man", tonujący trochę dołujące gadki swojego partnera. W zasadzie nawet mu współczułam, że musi znosić w robocie taki wisielczy klimat. Oczywiście w odcinku drugim okazało się, że Martin to jednak nie taki sympatyczny człowiek - z jednej strony jest niby chętny do bitki w obronie czci swojej kobiety, ale z drugiej to głucha na jej potrzeby, zdradziecka świnia, wkładająca swoje niezbędne do rozrodu wyposażenie nie tam gdzie powinna. Rozbawiłam mojego lubego klnąc na tę postać - niewątpliwie wzbudziła moje emocję, ale czy główny bohater powinien widza wku...rzać? 
A tak w formie dygresji: Woody to jeden z moich ulubionych aktorów, ale chyba jednak wolę jak gra psychopatycznych morderców (jak w "Natural Born Killers"). Dziwnie się go ogląda w roli policjanta.

Pierwsze dwa odcinki nie tylko nie zachęciły mnie do śledzenia fabuły, ale wręcz obrzydziły główne postacie. Twórcy zbyt się skupili na prezentacji wad bohaterów (chyba nie chcieli, aby byli krystalicznie dobrzy, co się chwali, ale bez przesady...), kosztem samego śledztwa, które w zalewie dygresji i pobocznych informacji zaczyna być coraz mniej wyraziste - łatwo się w tym wszystkim pogubić. Serii nie pomaga także pewna ciężkość, nie tonowana w żaden sposób np. poczuciem humoru bohaterów (bo ci go nie mają, szczególnie Rust).

Jak się powiedziało: do trzech razy sztuka. Być może odcinek zatytułowany "The Locked Room" ma moc zmiany mojego nastawienia do tej serii? No właśnie, nie za bardzo. Rust irytował trochę mniej, za to Martin jeszcze bardziej stracił w moich oczach; oczywiście obie postacie są zagrane świetnie,  problem tkwi raczej "na papierze", w charakterystyce, którą przypisali im scenarzyści. Ale nawet nie to sprawia, że "True Detective" jest tak trudny w obiorze. Rozumiem, że twórcy serii nie chcą traktować widzów jak kretynów i tłumaczyć każdy jeden ruch bohaterów, ale przeholowali w drugą stronę: ciąg przyczynowo-skutkowy w śledztwie jest słabo widoczny, a odbiorca co i rusz jest wybijany z rytmu przez wątki z życia postaci i pseudofilozoficzne komentarze Rusta, wypowiadane w trakcie jego - datowanego na lata później - przesłuchania. Brak mi jakiegoś uporządkowania informacji, które detektywi już zdobyli, chociażby tak popularnej w innych serialach białej tablicy, prezentującej najważniejsze wątki. Jak mam być realnie zainteresowana historią, skoro chwyty, które stosują twórcy, to swoisty odpowiednik nudnego akademickiego wykładu - może i mądrego, wyjaśniającego tajemnice wszechświata, ale wygłaszanego monotonnie i bez intonacji?

Całkiem możliwe, że jestem za głupia, aby pojąć geniusz tego serialu. Wydaję mi się jednak, że ta opowieść jest źle zaprezentowana, a twórcy serii z "ambitnością" zwyczajnie przeholowali, ze szkodą dla czytelności. Oglądanie seriali powinno być przyjemnością; dodatkowa wiedza, poszerzenie horyzontów, ćwiczenie spostrzegawczości, wykład teorii filozoficznych etc. to bonus, a nie cel sam w sobie. W przypadku "True Detective" o tym zapomniano, przez co jego oglądanie zamieniło się katorgę. Tym większą, że naprawdę sporo się po tej produkcji spodziewałam.

W każdym razie: trzy odcinki mi wystarczą. To po prostu serial nie da mnie.

Pozdrawiam

PS. Ostatecznie serial dostał jeszcze jedną szansę: tutaj.

8 komentarzy:

  1. Ja mimo wszystko spróbuję się zmierzyć z tym tytułem. Chociaż jak czytam o tym, że śledztwo jest mało dynamiczne i nie wiadomo, o co chodzi, to przypomina mi się Twin Peaks, a akurat należę do niewielkiego odsetka tych, którzy nie przebrnęli. ;) Ale może okaże się, że to mylne skojarzenie, bo żadnego odcinka jeszcze nie widziałam - w przypadku krótkich sezonów czekam z reguły na wszystkie epizody, na wypadek gdyby mnie wciągnęło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mimo wszystko ja jestem zainteresowana - może na zasadzie działania "na przekór", a może bardziej by samemu sprawdzić te nowatorskie podejście do tematu :) nie oglądałam chyba serialu kryminalnego, w którym jeden odcinek nie równałby się jednej sprawie. Ciekawią mnie też te pseudofilozoficzne gadki i cały nastrój produkcji. Choć, gdy napisałaś: "chodzą po ludziach i pytają - nie jestem pewna, czy według jakiegoś klucza czy na chybił trafił?", to się uśmiechnęłam i nie brzmiało to zbyt zachęcająco :) jednak ciekawszę są te produkcje, w których śledztwo jest wynikiem inteligencji bohaterów, a nie przypadku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam szczerze, że jak widzę krytyczną recenzję, to zwykle nabieram ochoty na sprawdzenie na własnej skórze, czy opisywany utwór faktycznie jest słaby. Zresztą moja opinia jest dość sprzeczna z tym, co o tym serialu sądzą np. na serialowej, więc może to arcydzieło tylko ja tego nie widzę ;).

      Usuń
  3. Szkoda, że się zatrzymałaś na 3 odcinku, bo 4 i 5 nagle przyspieszają, znajdują mordercę, przenosimy się do 2002 i do teraźniejszości. Podobno w odcinku 7 będzie jakiś duży plot twist.

    Osobiście bardzo mi się podoba ten serial, właśnie za to powolne tempo, smutny klimat, pseudofilozoficzne marudzenie Rusta i wszystko w zasadzie ;) Nie miałam tez akurat problemów z fabułą i w żadnym momencie się nie zgubiłam.

    Jedyne co, to rzeczywiście dosyć nudne "problemy osobiste", ale w odcinku 4 i 5 są one lepiej wyważone z resztą. Jak dla mnie się rozkręcił.

    Ag

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może kiedyś jeszcze dam temu serialowi drugą szansę. Na razie mam w planach kilka innych tytułów. Z racji posiadania nowego mężczyzny powtarzam sobie również kilka starszych pozycji (zapoznając go z nimi), więc na razie mam co oglądać. Może jeśli będę wystarczająco zdesperowana ;)...

      Usuń
  4. Arieen - każdy człowiek lubi co innego i to jest naturalne. Tobie ten serial "nie podszedł" a dla mnie to perełka. Jest świetny a Matthew McConaughey jako Rusty Cohle aktorsko po prostu wymiata! Pamiętam go z głupawych komedyjek w stylu "Powiedz tak" czy "Jak stracić chłopaka w 10 dni", "Nie wszystko złoto co się świeci" czy z filmów takich jak "Sahara", "Władcy ognia" itp Raczej do tej pory na ekranie zawsze był umięśnionym przystojniakiem, który miał niedużo grać za to niemal ciągle się uśmiechać. Za każdym razem (do tej pory) patrząc na niego, w którymkolwiek z filmów widziałam nie bohatera opowieści, ale tylko i wyłącznie Matthew McConaughey, taki był jako aktor kompletnie nieprzekonywujący. I nagle coś się wydarzyło. Pojawił się "Detektyw" i po raz pierwszy zobaczyłam nie aktora McConaughey grającego jakąś postać, ale ćpającego i chlejącego gliniarza zniszczonego przez życie. W tej roli McConaughey był tak cholernie wiarygodny, że powinien dostać Emmy bo cholernie na nią zasłużył. Ale zgadzam się: to nie jest typowy serial o gliniarzach i seryjnym mordercy. Jest ciężki w klimacie, mroczny i niełatwy w odbiorze. Jednak na każdy jego odcinek czekam z niecierpliwością. Pozdrawiam

    A.R.Reystone

    OdpowiedzUsuń
  5. 4 odcinek jest takim kotem, że zmienisz zdanie, chociaż może i nie... nie lubię murzynów ale muszę przyznać, że gdyby nie oni to "kino" (w szczególności ten - 4 - odcinek) byłoby mocno uboższe. chodzi mi zarazem o ich kulturę tworzenia getta ale i ostatnią scenę.
    jeżeli chodzi o fabułę serialu to może nie rzuca na kolana ale gra aktorska zdjęcia muzyka już na pewno. masz rację, że reżyser skupia się na wadach bohaterów, ale o to w nim chodzi. nie można oceniać serialu bo nie zgadza się z Twoim zamysłem. W serialu sporo pytań o sens i celowość życia co dodaje mu klimatu zagadkowości i potęguje napięcie związane z tajemnicą śledztwa i mrocznym klimatem bagnistej i niezbadanej Louisiany. Serial w mojej opinii nie powstał, żeby opowiedzieć o rozwiązaniu (śledztwa) zagadki rodem z Dextera czy Supernatural i tu dla niego spory plus. wydaje mi się, że błędnie go postrzegasz i tak jak teza Twojego artykułu niewiele ma wspólnego z treścią tak opinia nt serialu niewiele z jego istotą. ta pozycja ma być nieprzyjemna w oglądaniu, to nie opowieść o sprzedawaniu trawki w szkole tylko brudna i koszmarna otchłań ludzkiej zwierzęcości. bez urazy jc :)\
    pozdr TPM

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Urazy nie mam, bo i czemu miałabym mieć ;). Ty masz swoją opinię, ja swoją - uprę się przy tym, że oceniać mogę, choć nie chodzi mi o mój zamysł, bo takowego nie mam, chodzi raczej o to, że twórcom nie udało się mnie przekonać do ich konceptu. Przynajmniej w czasie, który im dałam. Jak wspomniałam: może się jeszcze skuszę. Tym bardziej, że jeśli drugi sezon będzie bazował na innym duecie głównych bohaterów, to to będzie praktycznie zupełnie nowa seria.

      Usuń