6.01.2014

Sherlock powraca

Nareszcie - zgodnym chórem powiedzieli fani. Wszak kazał na siebie czekać dwa lata.


Każdy konsument kultury, nawet jeśli nie jest fanem dziewiętnastowiecznej literatury kryminalnej i niekoniecznie kojarzy powieści sir Arthura Conana Doyle'a, zna stworzonego przez niego słynnego detektywa Sherlocka Holmesa. Rozpowszechnieniu tej postaci na pewno pomogły trudne do policzenia adaptację (filmweb na hasło "Sherlock" wyrzuca 131 filmów i 19 seriali, ale wykaz ten nie uwzględnia produkcji niewykorzystujących miana głównego bohatera w tytule, takich jak "Elementary" i mniej oczywistych obrazów np. serii "House M.D", którą na upartego, ale nie bez solidnych podstaw, również można byłoby do niego doliczyć;), że już o niezliczonych nawiązaniach w ramach całej popkultury nie wspomnę. Próba kompleksowego ogarnięcia tego materiału byłaby prawdopodobnie równie czasochłonna, co mijająca się z celem, trudno bowiem oczekiwać od współczesnego widza, że na serio zainteresuje się na ten przykład minutowym niemym filmem "Sherlock Holmes Baffled" z 1900 roku i uzna go za realną konkurencję dla filmów Ritchiego czy serii BBC. 


 
 
Prawda jest taka, że dla nas Sherlock ma twarz Roberta Downeya Jr lub Benedicta Cumberbatcha, a większość starszych adaptacji zakwalifikowalibyśmy jako raczej ciekawostki. Choć chciałabym kiedyś napisać kompleksowy artykuł na ich temat, zwyczajnie nie czuje się na siłach - zresztą znalazłam w internecie dotychczas jeden tekst, którego autor starał się głębiej spenetrować temat ekranizacji dzieł Doyle'a. Choć obejmował on tytuły mi dotychczas nie znane, autor i tak skupił się przede wszystkim na współczesnych produkcjach, a resztę potraktował (co ostro oceniono w komentarzach) "po łebkach". No, ale jak tu nie być wybiórczym? Nie odważyłabym się jednak wyciągać tezy typu "Sherlock nie ma szczęścia do kina", bazując na niepełnym materiale, nawet jeśli dotychczas faktycznie nie trafiłam jeszcze na porywającą ekranizację na dużym ekranie (z obrazami Guya mam taki problem, że dla mnie ani to nie Sherlock, ani nie Ritchie - w miarę przyzwoite kino rozrywkowe, ale nie do końca spełniające oczekiwania związane z 1) postacią słynnego detektywa, 2) reżyserem świetnych filmów tj. "Przekręt" czy "Porachunki").

Wstęp rozwinął mi się ponad miarę, a skoro nie mogę realnie i sensownie pisać o wszystkich ekranizacjach, skupię się na jednej - nie trudno się domyślić, że mój wybór padł na brytyjski obraz, wracający po dwóch (!) latach na ekrany - serial BBC "Sherlock". A jeszcze dokładniej: na wyemitowany niedawno początek trzeciego sezonu. (I tu uwaga, ponieważ zaczynają się spoilery.)

O tym, jak dobra jest to produkcja niech zaświadczy fakt, że ludziom faktycznie chciało się czekać DWA lata na kolejny odcinek. Epizod pierwszy sezonu trzeciego musiał się zmierzyć z olbrzymimi oczekiwaniami wygłodzonych (metaforycznie rzecz jasna ;)) fanów, żądających przede wszystkim  wyjaśnienia, jak Sherlock dokładnie upozorował swoją śmierć. Nie można powiedzieć, żeby takowe otrzymali: w odcinku pojawiają się trzy wersję wydarzeń na dachu, z czego jedna jest kompletnie nieprawdopodobna i została wpleciona raczej jako element komediowy. Pozostałe dwie są w porządku, o ile nie zaczniemy się nad nimi głębiej zastanawiać (wszak chodziło nie tylko o oszukanie Johna, ale przede wszystkim kamratów Moriaty'ego - aż trudno mi sobie wyobrazić, że zamieszanie pokazane na ekranie, nie przykuło uwagi śledzącego Watsona zabójcy), jedna zawiera nawet orzeszki, znaczy się Derrena Browna (jako wielka fanka tegoż, doceniam!), ale najprawdopodobniej żadna z nich nie odpowiada faktycznemu przebiegowi wydarzeń. Twórcy postawili na niedopowiedzenie i choć trochę to wkurza, prawdopodobnie była to najlepsza możliwa decyzja. Wszak każde wyjaśnienie spotkałoby się z krytyką i szukaniem luk, błędów - z tej perspektywy lepiej zaprezentować dwa w miarę możliwe scenariusze w formie zmyłki, a widz niech sam się zastanawia, jak to wyglądało w praktyce. Inna sprawa, że pewnie w ramach oczekiwania wielu fanów rozważyło kilka różnych wersji wydarzeń i chciałoby zobaczyć, jak z tego wybrnęli twórcy. No cóż, scenarzystom zabrakło cywilnej odwagi, aby przedstawić ostateczne i konkretne wyjaśnienie, wolą kluczyć...  
 
 
No, ale nie cały odcinek był poświęcony powyższej zagadce. W świecie przedstawionym minęły dwa lata, gdyż - jak wyjaśniono - tyle zabrał słynnemu detektywowi demontaż całej siatki przestępczej Moriaty'ego. John w tym czasie trochę pocierpiał, założył swoją praktykę lekarską, ale i poznał właściwą kobietę: scenarzyści wprowadzili do historii Mary, która już w książce była narzeczoną, a potem żoną Watsona. Zważywszy na to, jak również na nić sympatii między nią, a Holmesem, możemy się spodziewać, że postać ta na dłużej zamieszka w sherlockowym uniwersum. Spotkanie Watsona i Holmesa po przerwie zostało rozegrane po części w dramatyczny, po części komediowy sposób. Jak na mój gust scena mogłaby być krótsza, tym bardziej, że nie wnosi zbyt dużo informacji do odcinka (Watson, jak to Watson, nie zapyta: "jak upozorowałeś swoją śmierć, Sherlocku?", tylko "dlaczego?", a my już przecież znamy na to odpowiedź). 

Kolejna sprawa: Sherlock wraca nie bez powodu, raczej na żądanie kochanego brata Mycrofta, który jest przekonany o istnieniu tajnej grupy terrorystycznej, planującej zamach w Londynie. Na razie dostaliśmy wprowadzenie tego wątku i mogliśmy rzucić okiem na sylwetkę (tak sylwetkę, jeszcze nie postać) nowego przeciwnika słynnego detektywa. 

Sam Holmes wydaje się nieco bardziej empatyczny, niż wcześniej. Częściej trzyma język za zębami, jest bardziej wyczulony na uczucia innych (szczególnie Molly), co trochę zmiękcza tę postać, ale jest całkiem ciekawym zabiegiem.

Czy odcinek spełnił pokładane w nim nadzieje? Nie do końca. Na pewno nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak na przykład otwierający sezon drugi "A Scandal in Belgravia". "The Empty Hearse" ciągle kwalifikuje się do top 10 najlepszych odcinków - głównie dlatego, że serial nie ma wystarczająco dużo części, aby w pełni zapełnić tę listę - ale lokuje się w jej ogonie. Być może jednak należałoby go raczej oceniać w kontekście całego sezonu, a nie w porównaniu z wygórowanymi oczekiwaniami - zobaczymy czy taka perspektywa znacząco zmieni obiór.

Na razie mały przedsmak kolejnego odcinka:


3 komentarze:

  1. Mnie akurat cieszy, że twórcy nie zdradzili konkretnego scenariusza, ponieważ zgadzam się w jakimś sensie z Watsonem (a nie z Andersonem) - to nie ma znaczenia. Nie jest ważne, czy skoczył z liną czy na dmuchany materac, etc. To niczego nie zmienia ani dla rozwoju postaci, ani dla dalszego przebiegu wydarzeń. Z pewnością było to wszystko zaplanowane do ostatniego szczegółu - i wystarczy. A że ten odcinek otwierający skupiony był na bohaterach, a nie na intrydze, to razem to wszystko do siebie pasuje.
    A za chwilę zasiadam do odcinka numer dwa. Równocześnie już gdzieś tam w głębi rozpaczając, że przecież potem już tylko trzy i... Koniec. Moooże za dwa lata znów coś będzie, a może za trzy albo i wcale, kto ich tam wie. Dobrze, że przynajmniej te już wypuszczone można po kilka razy oglądać. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy będziesz podsumowywać całą serię? Bo ja czuję się niesamowicie rozczarowana całym sezonem i chętnie podyskutowałabym z jakimś innym fanem…

    Zgadzam się z tobą całkowicie co do Downeya i Ritchiego - to nie jest ani porządny Sherlock, ani porządny Ritchie i film wiele by zyskał, gdyby główny bohater zwyczajnie nazywał się inaczej. Szczerze? Nie zauważyłabym różnicy.

    Bardzo lubię Mary. Jest luzacka, zabawna, troszkę szalona i ma nieziemsko dużo cierpliwości do Sherlocka i Johna. I momentami bystrzejsza od nich obu (mówię to olewając 3 odcinek, w którym trochę się wyjaśnia na temat jej charakteru).

    Pomysł z pokazaniem 3 potencjalnych rozwiązań w sumie mi się podobał, choć pozostawił pewien niedosyt. Pierwszy odcinek zabolał mnie przede wszystkim z powodu braku jakiegokolwiek sensownego "case'a". Scena z rozbrojeniem bomby była dosyć żałosna, a nagły przeskok do sceny z Andersonem wprowadził tylko chaos (ten sam chaos pojawia się w 3. odcinku - jak dla mnie to tani i tandetny chwyt). Chciałabym oglądać Sherlocka rozwiązującego sprawy.

    Mówisz, że rozmiękczenie Sherlocka jest ciekawe - ale moim zdaniem jest go za dużo. Wszystkie elementy emocjonalne były ok, dopóki stanowiły dodatek do właściwej historii. W trzeciej serii za dużo jest o relacji między bohaterami, a za mało "mięsa".

    Wydaje mi się też, że gdy wypuszcza się 3 odcinki co 2 lata nie ma miejsca na odcinek mocno humorystyczny, jak ten pierwszy. Gdyby Sherlock miał chociaż te 10 odcinków na serię, to bym zrozumiała. A tak… można było opowiedzieć o jakimś ciekawym morderstwie :/

    Ag

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mialam czasu obejrzec 3 odcinka, wiec pewnie w weekend powtorze caly sezon i napisze podsumowanie. Pojawi sie w nastepnym tygodniu najprawdopodobniej (musze jeszcze kupic zasilacz do komputera, bo na razie nie mam polskich znakow, wiec ciezko mi teraz cos napisac).

      Usuń