26.03.2014

English Vinglish (2012) - czyli jak zrozumieć film

Film to nie tylko słowo. I trochę na przekór głównej bohaterce udowadniam, że nie znając języka, można zrozumieć obraz w każdym calu.


Żeby zrozumieć tekst kultury, niezależnie od jego formy, trzeba władać językiem, w którym został on stworzony - jak się okazuje, nic bardziej mylnego. Bo na odbiór takiego produktu, jakim jest film, wpływa również obraz. W końcu są aktorzy, którzy przekazują pewne treści mową ciała, jest sceneria, która buduje pewien kontekst do tego, co się dzieje na ekranie. I jest oczywiście słowo, które z założenia powinniśmy rozumieć.

Bywam niezwykle uparta, łapie się czegoś i ze wszystkich sił próbuję pochłonąć daną rzecz z jej wadami i zaletami. Nie straszne są mi wtedy żądne przeszkody, bo jak nie ugryzę, to nie będę wiedziała, czy coś jest dobre. Takim sposobem trafiłam na indyjski dramat English Vinglish, który wyreżyserowała Gauri Shinde. Problem tego filmu polegał na tym, że dostępnym był on dla mnie tylko w oryginalnej ścieżce dźwiękowej - oznacza to tyle, że bohaterowie prawie cały czas posługiwali się hindi, z którego ja znam może dziesięć słów. Jaka jest szansa, że wszystkie padną w tym filmie?
Jestem szalona (i akurat to słowo znam w hindi), bo zupełnie nie przejęłam się brakiem napisów (chociażby angielskich) i rozpoczęłam seans. Właściwie to nie byłam dobrej myśli, bardziej chciałam się upewnić, że English Vinglish to film, który na tyle mnie zainteresuje samymi walorami obrazowymi, by szukać alternatywnej wersji. I przepadłam na dwie i pół godziny seansu.

Obraz Shinde przedstawia typową indyjską rodzinę z miasta - przynajmniej tak sobie to tłumaczę, bo nigdy nie miałam okazji aż tak bardzo zgłębiać kultury Indusów. Mąż, żona, dwójka dzieci i matka - jestem mocno przekonana, że jest to teściowa naszej bohaterki.
Zanim opisze bohaterów i ich relacje, muszę zaznaczyć, że trafiamy do kraju, gdzie język angielski jest dość powszechny i znajomość tegoż jest zaletą - wyznacza nieco wyższy poziom życia społecznego i materialnego (moja wiedza jest zaczerpnięta głownie z filmów, nawet tych kolorowych i przerysowanych, ale chyba nikogo nie dziwi, że ci bogatsi i bardziej wykształceni stają się dwujęzyczni w kraju, który długo był kolonią angielską). W przedstawionej rodzinie widoczny jest pod tym względem podział, nawet w codziennych czynnościach. Satish Godbole (Adil Hussain) i jego dwójka dzieci posługują się angielskim (obok hindi), obcują z nim na co dzień: angielskie dzienniki, angielska szkoła itp. Z kolei Shashi Godbole (Sridevi) - i przypuszczam, że jej teściowa również - zna tylko swój ojczysty język, angielskie słówka przekręca i w zasadzie nie jest w stanie zrozumieć podstawowych pytań. Na tej płaszczyźnie rodzina się rozmija i zaczyna tworzyć między sobą przepaść.
Sama Shashi jest wzorową żoną: wstaje o świcie by przygotować rodzinie tradycyjne śniadanie i indyjski chai, który podaje mężowi wraz z New York Timesem. Dla kontrastu sama pije poranną kawę z mlekiem czytając lokalny dziennik. Zawsze chodzi ubrana w sari, prowadzi swój mały biznes cukierniczy, jest dla wszystkich na pstryknięcie palcem, a mimo to jej brak znajomości angielskiego jest wyśmiewany w domu, głównie przez rozpuszczoną córkę.

Nieporadność Shashi w zderzeniu z rzeczywistością jest bardzo widoczna podczas jej pobytu w Stanach Zjednoczonych - bo tam dzieje się główna akcja filmu. Za wielką woda mieszka Manu - siostra naszej heroiny, której córka właśnie wychodzi za mąż, a ponieważ wesele ma być tradycyjne (mimo, że chłopak jest Amerykaninem białej rasy) potrzebny jest ktoś taki jak Shashi do pomocy.
Problemem staje się taka prosta rzecz, jak zamówienie kawy w lokalu, dojechanie samodzielnie gdziekolwiek, czy chociażby zrozumienie rozmowy w mieszanym towarzystwie. Rozwiązanie pojawia się w reklamie: angielski w 4 tygodnie - nieco bajkowe, ale jakże interesująco przedstawione.

Jakim cudem udało mi się obejrzeć film w hindi i zrozumieć go w zasadzie w całości? Chyba głównie dlatego, że jest to film o nierozumieniu - nie tylko na podłożu lingwistycznym. Nieliczne angielskie wstawki, mocno zarysowane sytuacje i kontekst zdarzeń pozwoliły mi w pełni cieszyć się seansem English Vinglish. Do tego sytuacja, w której się znalazłam bardzo przypominało położenie samej Shashi - ona też nie rozumiała świata, w którym się znalazła.


Świetnie zrobiony film obroni się sam - nie trzeba go chwalić, nie trzeba oceniać. Wystarczy zachęcić odbiorce, by sięgnął po coś, co może wydawać się mu niemożliwe do wchłonięcia. Gauri Shinde udowadnia mi, że indyjskie kino to nie tylko kolorowe produkcje pełne muzyki i przerysowanych bohaterów.

Do następnego przeczytania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz